poniedziałek, 26 maja 2014

Trzeci.

Cześć,
ślę Wam kolejną część :-)
Korzystając z okazji... Jeśli macie trochę czasu i jesteście fanami Sevmionie, to mam coś dla Was.
Pozdrawiam autorkę i zapraszam na:
mroczneczesciduszy.blox.pl
lub
poinnejstronieczasu.blox.pl
Jeśli jeszcze nie odwiedzałyście tych stron, to naprawdę polecam. Świetna lektura.
Pozdrawiam, Rouse.

Tylko martwi nie mają nadziei.
[ Teokryt ]
   
    
      Sen. Jedna z form odpoczynku ciała i umysłu. To coś, co zabiera cię do swojego świata i nie musisz się martwić, co będzie dalej. Historia tworzy się sama, a ty musisz tylko obserwować.
Inaczej jest, gdy bierzesz udział w koszmarze. Jest to stan, w którym nie odpoczywasz pod żadnym pozorem, a zadane rany nie goją się tak szybko jakbyśmy tego pragnęli. Pojawiają się wtedy, gdy nie możemy o czymś zapomnieć. To coś, co nas prześladuje i nie daje nam spokoju. Przypomina ci o wszystkich złych chwilach, o których nie chcesz pamiętać, a najchętniej wyciąłbyś je ze swojego życiorysu, by nie dokuczały już nigdy więcej.

      Biegł. Biegł bardzo szybko starając się unikać min, które były rozstawione w każdym możliwym miejscu na wyspie. Włosy, które były o wiele za długie utrudniały widoczność. Miał kiepską kondycję, bo nigdy nie przepadał za sportem. Ale musiał. Nagle poczuł przeszywający ból w rejonach barków. I Padł na ziemie. Ostatnie co poczuł, to wojskowy but, który odwracał jego twarz, by można zobaczyć, czy napastnik prawidłowo wykonał swoją część zadania.

    Paraliżujący chłód. Ktoś wylał mu kubeł zimnej wody na twarz. Było to coś okropnego, bo niezagojone rany piekły jeszcze mocniej niż dotychczas. Niepewnie próbował otworzyć oczy. Obraz pojawiał się stopniowo, najpierw był mocno zamazany, potem pojawiały się kontury. Na jedno oko nie widział wcale. Było zbyt mocno podpuchnięte. Po kilku minutach widział już całkiem wyraźnie jak na obecny stan. Znajdowali się w czymś na kształt namiotu.  Było ich czterech. Trzech z nich miało nałożone maski na twarze, czwarty siedział przy biurku, a nogi miał wyłożone na deski. Klęczał, a jego ręce były skrępowane z tyłu.
-Dzień dobry, Panie Malfoy. Nie zdawałem sobie sprawy z pana sprytu. Nikt nie wytrzymał w tym miejscu dłużej niż dwa tygodnie. Ty tu już jesteś trzeci miesiąc. Powiedz mi, jak to możliwe, że taki życiowy nieudacznik jak ty, wytrzymał tu tak długo?- Mężczyzna podniósł się z siedzenia i podszedł do niego.- Wiesz jak nazywają to miejsce?- Spytał, jakby od niechcenia.- Domem szatana… A my pokażemy ci dlaczego…- Na jego twarzy pojawił się sadystyczny uśmiech, który pogłębiał się z każdym wypowiedzianym słowem. Teraz to był już jego koniec. Siłą został wyprowadzony na zewnątrz, po czym rzucili go na ziemie. Jak ostatniego śmiecia. Jak zbędną rzecz. Jednak to, co dla niego planowali było o wiele gorsze. Nagle jakby znikąd pojawił się przed nim krąg. Krąg ludzi, którzy mieli czarne maski na twarzy. Czuł się jak w jakimś głupim filmie. Zdarzenia były nazbyt  podobne do tych, które pamiętał z dzieciństwa. Facet bez maski zatarł ręce i zapalił cygaro. Podparł się spokojnie i wypowiedział jedno, w zasadzie niepotrzebne, słowo…
  
    Było ciemno, a obok mnie siedziała matka. Była zmartwiona. Po dzisiejszym spotkaniu CMD myślałem, że nic gorszego mnie już nie spotka, jednak życie potrafi zaskakiwać. Otarłem czoło z potu i odetchnąłem głęboko kilka razy, tylko po to, by uspokoić oddech. Spojrzałem na matkę. Jej oczy były mętne, choć skrywała się w nich troska i smutek.
      To nie pierwszy raz, gdy budzę krzykiem pół domu. Trudno jest zapomnieć rzeczy, które siłą wciskają się w naszą podświadomość. Są z nami nawet, gdy o tym nie wiemy lub tego nie chcemy. I nie ważne było, jak bardzo chciałem zapomnieć, ból wracał ze zdwojoną siłą, burząc wszystkie dotychczasowe mury i fortece, które tak starannie próbowałem odbudować.
-Synku, wszystko w porządku?- Och, jak ja tego nienawidziłem. Tej delikatnej próby pomocy i chęci posłuchania. Chciała mi pokazać, że jest ze mną mimo wszystko, a jednak jej się to nie udawało. Nie przewidywałem opcji, która zawierałaby w sobie powiedzenie matce o wszystkim. To nie wchodziło w grę. I mało mnie to obchodziło, że za pewne pół miasta zżerała ciekawość. Gdybym zaryzykował, naraziłbym ją na niebezpieczeństwo. Ona jest dla mnie zbyt cenna, by ryzykować.
-Tak, jak najlepszym.- Posłałem jej delikatny uśmiech. Spojrzała na mnie wyraźnie nie zadowolona z odpowiedzi. Niestety nie mogłem jej usatysfakcjonować.- Czyżbym zapomniał narzucić na pokój zaklęcie wyciszające?- Przeniosłem swój wzrok na jedną ze służek, która automatycznie skinęła głową na dół, byle tylko się na mnie nie patrzeć. Czasami miałem wrażenie, że ci ludzie się czegoś boją. Rygor był dosyć ważnym aspektem w tym domu, ale nie do przesady. Wszyscy, którzy pracowali w obsłudze rzadko kiedy się odzywali, jeszcze rzadziej wyrażali swoje opinie.
-To nie tak. Było założone, ale zleciałam usunięcie go. Draco, tak nie można postępować, gdy masz jakiś kłopot, to od tego jestem! By ci pomagać! Do diabła Draco jestem twoją matką!- Komuś właśnie puściły nerwy. Narcyzie Malfoy rzadko zdarzały się jakieś niekontrolowane wybuchy emocji. Była zrównoważoną kobietą z wysoką rangą i jeszcze wyższym poważaniem wśród obycia arystokracji i nie mogła sobie na to pozwolić. Jednak to była ta chwila, w której jest ten przełomowy moment. Nie lubiłem wyprowadzać jej z równowagi. Co to, to nie. Zawsze się z nią dobrze dogadywałem. Ale gdybym jej powiedział, że usiłuję ją chronić, to już kompletnie nie miałbym życia. Dopytywałaby się i nie dawałaby spokoju do grobowej deski, gdyby w ogóle ją zobaczyła.
- Zdaję sobie z tego sprawę, ale niestety nie potrafię nic na to zaradzić. Matko, z całym szacunkiem, ale jest już naprawdę późno i chciałbym skorzystać z reszty nocy, która mi pozostała. Dobranoc.

     
       Mimo wszystko moje życie nie składa się z wiecznych porażek i potknięć. Mam to, co w życiu jest najważniejsze. Kumpli, na których mogę zawsze liczyć. Znaczy prawie zawsze. Do czasu aż któregoś pantoflarza nie uziemi jakaś laska. Ooo… Wtedy jestem już na przegranej pozycji. Ale pomijając jakże chorobliwy fakt, są nie do zastąpienia. Właśnie siedzieliśmy we trójkę u Blaise’a na chacie. Jego rodzice (w końcu arystokraci) byli na jakimś ważnym spotkaniu w Nowym Orleanie. Tak czy inaczej Diabeł miał dom dla siebie. Miał dwa wyjścia. Pierwsze, urządzić imprezę i sprosić pół Anglii lub zaprosić nas i spokojnie się zachlać. Jednak Zabini lubił zaskakiwać. Owszem, zaprosił nas. Wyciągnął ze spiżarki jedno z najstarszych win, za które nie jeden smakosz dałby się zabić i tak już od godziny piliśmy w spokoju wino gronowe.
-Kiedy idziemy oglądać jakiś nowy lokal?- Theo podrzucił temat bawiąc się lampką z winem. Ostatni lokal dostał bardzo dobrą ocenę, a właściciel szybko znalazł sponsorów na dalsze prowadzenie interesu. Mogliśmy dużo. Gdyby dostał ocenę złą to pewnie już zbierałby stamtąd manatki i szedł robić do jednych z mugolskich sklepów. Z resztą tak jak reszta kiepskich „biznesmenów”, którzy myśleli, że się na czymś znają.
- Nie myślałem jeszcze o tym… Pogadam z wujkiem, kiedy załatwi nam coś nowego.- Odparł rozleniwiony Diabeł. Prawdopodobnie, nigdy by się tym nie zajął. Ale ojciec nastraszyli go, że zamrozi mu wszystkie dotychczasowe środki, jeśli nie zajmie się czymś na poważnie. Blaise był jedynakiem, z resztą tak samo jak ja, czy Theo. Nie był przyzwyczajony do odpowiedzialności. Zawsze rodzice załatwiali istotne sprawy lub ludzie do tego wyznaczeni. Początkowo miał zajmować się tym sam, ale stało się jakąś tak, że wkręcił w to nas. Nikt nie miał nic przeciwko.
Słodką ciszę przerwał dzwonek do drzwi. Theo zdezorientowany popatrzył najpierw na mnie później na Blaise’a.
-Pójdę otworzyć…- Poinformował nas i wstał z fotela. Spokojnie odstawił wino na stolik i ociężale podniósł Zabiniowe cztery litery. Siedzieliśmy cicho, mając nadzieję, że uda nam się coś podsłuchać. Po chwili usłyszeliśmy lukrowy pisk i jęk zawodu Diabła. Zdezorientowany spojrzałem na Theodore’a, który uśmiechnął się ironicznie i spojrzał na drzwi do pokoju. W następnych minutach miałem ochotę uciec stamtąd, gdzie pieprz rośnie. Theo zachłysnął się trunkiem, a Blaise zrezygnowany zajął swoje poprzednie miejsce.
- Jak dobrze was widzieć! Naprawdę bardzo się cieszę! Mam wam tyle do powiedzenia! A szczególnie tobie Draco!- Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wpakowała mi się na kolana. Próbowałem ją zrzucić, ale ona jak się uczepi to nie ma mocnych.- Obeszłam ostatnio prawie wszystkie sklepy w Londynie, ale nie było tak ładnych jak na Pokątnej. Tam bynajmniej szyją na zamówienie! A co do makijażystek.. To jakiś skandal! Cały Time Square pęka w szwach od tych groteskowych salonów i nie ma ani jednego pięciogwiazdkowego!- Trajkotała jak nawiedzona. Chociaż Zabini pokazywał jej całym swoim jestestwem, że nie ma ochoty z nią rozmawiać, a tym bardziej słuchać. Nagle nie wytrzymał i wstał z fotela podchodząc do niej i mierząc w nią palcem.
- Astoria, do jasnej cholery, zamknij się! Nie wiem policz może do dziesięciu, bo potrzebuje z pół godziny spokoju!- Brunetka spojrzała na niego wielkimi oczami, po czym poczerwieniała na twarzy i prychnęła oburzona.
-Nie mówiłam do ciebie! Ty nawet nie jesteś tego godzien, by mnie słuchać!- Uniosła wysoko głowę i poprawiła wysoki kucyk na czubku głowy.
-Fascynujące jest to, co mówisz. Wyobrażam sobie jak musiałaś namęczyć się, wymyślając te durnowate tekściki. Podkradłaś je młodszej koleżance z przedszkola ? Cud, ze w ogóle ruszyłaś mózgiem i od tej głupoty jeszcze ci nie wyparował. A teraz wynocha mi z salonu!- Diabeł pokazał jej wyjście, a dziewczyna spojrzała na niego jak na robaka i machnęła kucykiem.
Muszę przyznać, że poczułem głęboką ulgę, gdy wyszła. Blaise zajął swoje miejsce i duszkiem wypił resztę wina.- Ona wyczerpuje psychicznie, że ją jakaś Avada nie trafiła! Choć jak jeszcze raz przekroczy próg tego domu, to sam to zrobię!- W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza.
    Nagle zadzwonił mój telefon. Kumple spojrzeli na mnie zdziwieni, ale przeprosiłem ich skinieniem głowy i odebrałem.
-Pan Malfoy? Z tej strony Komendant Melinda. Pan Johnson został zaatakowany dzisiaj w Company Malfoy Dragon. Jest pan proszony na miejsce zbrodni. Pańska matka jest na lekach uspokajających, a pan musi sprawdzić, czy nic nie zginęło.
-Tak oczywiście. Za moment będę.- Spojrzałem na kumpli i jeszcze raz na komórkę.- Coś mi wypadło muszę iść.- Sięgnąłem po różdżkę i teleportowałem się pod gmach budynku.


    Budynek nie różnił się niczym od ostatniego pobytu. Te same pęknięcia na ścianie, te same pedantycznie czyste okna, ten sam ogromny szyld. Mógłbym przysiąc, że niektórzy byli wręcz zdziwieni moimi odwiedzinami. Pewnie po przemówieniu byli pewni, że nie zagoszczę już więcej w Malfoy Dragon. Ale niestety ich zawiodłem. Dopóki ta firma ma w nazwie nazwisko mojego ojca jak i moje, to będzie mój interes. I mało obchodzi mnie jakie mienie będzie konfigurowało na tabliczce prezesa. Otworzyłem drzwi i przepuściłem w nich jakąś starszą panią zarządcę, która dziwnie się do mnie uśmiechnęła. Miałem nadzieję, że to było w ramach podziękowania… Gdy byłem już na miejscu, czyli na piętrze, gdzie znajdowała się kongresówka i parę innych sal, w których przedstawiało się plany i szkice, które miały podbijać światowe rynki.
       Połowa z nich zawsze lądowała w koszu. I to był największe ryzyko ze strony spragnionych poklasku garniturowców. Jeśli projekt był zły z asystenta znowu zmieniałeś się w człowieka od ekspresu do kawy. Jeżeli jednak ci się powiodło i twój projekt zmieniał patrzenie zarządców, podsiadałeś swojego szefa, by ten mógł spokojnie parzyć kawę innym kongresmenom na innych działach.
    Wracając, na miejscu było sporo ludzi w mundurach. Na szczęście zdążyłem przed falą fotoreporterów i dziennikarzy. Koło miejsca „zbrodni” stała komendantka. Podszedłem do niej i z odznaki wywnioskowałem, że to właśnie z tą kobietą rozmawiałem.
- Witam, dziękuję za szybkie przybycie.- Kobieta podziękowała jakiemuś facetowi z laboratorium i odznaczyła coś w swoim notesie.- Pan Johanson Brend został zaatakowany tępym narzędziem w płat potyliczny. Właśnie teraz dowiedziałam się, że oprawca był pod wpływem alkoholu. Sam mocno się zranił i dzięki temu jesteśmy w stanie uzgodnić komu zależało na unieszkodliwieniu pana Brend’a.
- Czyli wiecie kto to zrobił?- Jednym z najbardziej denerwujących przepisów w prawie było czekanie. Wszystko musiało mieć swój ustalony czas i miejsce. Od jednego postępowania do drugiego musiało minąć trochę czasu, by móc zaaranżować następne. To dlatego ci wszyscy zbrodniarze czuli się bezkarni. Bo niczym ich wsadzono, oni zdążyli zamazać wszelakie tropy i ślady. A przy okazji kupić bilet do Las Vegas w jedną stronę, by tam zacząć od początku.
- W zasadzie tak. Był to niejaki Gregory Granger. Umotywowania jeszcze nie znaleźliśmy, ale tylko od pana zależy czy mamy wszcząć postępowanie.- Oo.. To teraz mnie lekko wmurowało… To nazwisko kojarzyło mi się tylko z jedną osobą, która w pewnym sensie była dla mnie znacząca. Nie zapomina się ludzi, którzy pomagają nam w ważnych dla nas kwestiach i tak też jest w tym przypadku. Proszę sobie zbyt wiele nie wyobrażać.
-Nie, wszelkie koszty biorę na siebie, Szkody moralne pana Johnsona pokryje anonimowy nabywca. Jestem pewny, że nic z biura nie zginęło, ponieważ, by się tam dostać potrzebne są specjalne zaklęcia, które zna tylko i wyłącznie pan Brend. Przepraszam, ale bardzo się spieszę. Dowidzenia…


        Zastanawialiście się kiedyś, co tak naprawdę nas powstrzymuje od robienia złych rzeczy? Od ranienia ludzi? Może to charakter… Jeśli jesteśmy tolerancyjni i wyrozumiali, to jesteśmy w stanie wszystko zrozumieć. Pocieszamy ludzi i wszystko jest kolorowo i pięknie. Szkoda tylko, ze to działa tylko w jedną stronę… Ja myślałem, że tym aspektem w moim życiu jest sumienie. Lecz teraz rozumiem, że to nie ono nas chroni. Ono tylko nie pozwala nam cieszyć się grzechami i złymi czynami.

        Zawlekli go… Zamknęli w klatce z żelaza jak zwierze. Nie miał siły otworzyć oczu. Wszystko go bolało, a w ustach czuł smak swojej krwi. Tej szlachetnej… Nieskazitelnej… Nagle coś zazgrzytało. Odetchnął kilka razy i ociężale uniósł powieki. Jakby przez mgłę ujrzał mężczyznę w szarym kapturze. Przyglądał się mu i nad czymś zastanawiał. Może nad ty, czy jest czegoś warty? Po chwili wyciągnął chudą dłoń przed siebie. Była ona zaciśnięta w pięść, widniały na niej liczne żyły i blizny.
- Życie jest łatwiejsze niż się wydaje. Wystarczy godzić się z tym, co jest nie do przyjęcia, obywać się bez tego, co niezbędne i znosić rzeczy nie do zniesienia. Jeśli znajdziesz w sobie odwagę, by to uratować przeżyjesz i wrócisz do szarej rzeczywistości.- Rozprostował palce i pokazał  ryt. Mały ostry szpikulec, który w środku miał jad węża malezyjskiego. Z wysiłkiem podniósł głowę i pojrzał na niego zdziwiony, lecz miejsce, które do tej pory zajmował było puste.


Oczy zapiekły go niemiłosiernie, a w oddali dało się słyszeć dzikie wrzaski i odgłosy. Szybkim krokiem podszedł do niego zamaskowany mężczyzna z kuszą w ręce. Sparaliżował go strach. Oddźwięk otwieranej klatki i pchnięcie, które sprowadziło go do parteru. Nie był w stanie powiedzieć, kiedy podjął decyzję. Wiedział tylko, że musi to zrobić. I choć czuł niewyobrażalny ból w skroni uniósł niezauważalnie rękę, w której miał zaciśnięty ryt. Gdy namiestnik schylił się, by go podnieść, wbił mu w szyję szpikulec. Ostatnie co zobaczył to pomarszczoną twarz, która uśmiechała się do niego z drwiną. Bynajmniej tak mu się wydawało…

niedziela, 18 maja 2014

Drugi.

Hej :)
Rozdział dodaję dziś, ponieważ mam chwilę czasu, a jutro siedzę do późna w szkole i nie wyrobiłabym.
Kilka spraw organizacyjnych :P
Rozdział tym razem o Hermionie... Powiem tak, o Draco lepiej mi się podobał, ale o Hermionie lepiej mi się pisze. Nie wiem, resztę do oceny zostawiam Wam.
Rozglądam się za Betą. Jeśli byłby ktoś zainteresowany, to bardzo proszę o kontakt.
Rozdział dedykowany Rapsodi89, Ty już z resztą wiesz za co.
Nie przeciągając,
Pozdrawiam, Rouse.


       Nienawiść pochodzi z serca, pogarda z głowy; mimo to żadne z tych uczuć nie jest całkowicie pod naszą kontrolą.

[ Schopenhauer ]
       
          Kolejny dzień… Kolejny, szary dzień pełen bólu, łez i poniżenia. Brzmi to strasznie, lecz wierzcie mi lub nie, wcale taki nie jest. To po prostu moje życie. Dwa dni temu skończyłam Hogwart. Tak, dostałam certyfikat ukończenia szkoły magicznej, za co oczywiście nabyłam śliczną bliznę po zgaszonym papierosie. Jak się domyślacie, mój ociec nie był ze mnie wybitnie dumny. Niestety na nic mi to się nie przydało. Kiedyś moim największym marzeniem było zostanie prawnikiem. Śniły mi się piękne sale rozpraw i ławy przysięgłych. Jednak teraz wiem, że nic z tego. Mam dziewiętnaście lat i jestem na „garnku” rodziców. Powoli dokończyłam palić.
    I oto kolejna słabość. Nikotyna. Przez pewien czas byłam pewna, że to ona trzyma mnie przy życiu. Ale wiecie jak to jest… Każda nastolatka z burzą hormonów ma jakieś głupie urojenia. Ha! Miałam nawet myśli samobójcze… Teraz, gdy o tym myślę, to śmiać mi się chce. Jednak może to nie byłoby najgorsze rozwiązanie. Śnieg padał dosyć grubymi płatami, dlatego postanowiłam trochę przyspieszyć. Po chwili byłam już pod domem. Drzwi były otwarte, jak zawsze.
    Musicie wiedzieć, że u mnie rzadko zamykało się drzwi. Na haku przy drzwiach wisiały tylko jedne klucze, które nigdy nie były ruszane. Ojciec nigdy nie wypuszczał matki z domu. Bał się, że ona go zostawi, jednak ja wiedziałam, że nawet gdyby kazał się jej wynosić nie poszłaby dalej niż do pokoju gościnnego.
Gdy ojciec pił, urajał sobie, że matka go zdradza. Wymieniał wtedy nazwiska sąsiadów, listonoszy… Różnie.
      Przymknęłam oczy nasłuchując jakiegoś krzyku. W środku było cicho, co mnie jednocześnie zdziwiło i zaniepokoiło. Pchnęłam drzwi i przekroczyłam próg. Cisza. Lekko zdezorientowana przeszłam przez pokój gościnny w kierunku schodów. Wyszłam do góry i usłyszałam odgłosy dochodzące ze sypialni. Spojrzałam na zegarek, na którym dochodziła godzina 21.00. Już nic mnie nie dziwiło… Starając się nie robić zbyt wiele hałasu i nie słuchać tych jęków, ruszyłam do pokoju. Westchnęłam zamykając drzwi.
     Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Nie było ono specjalnie okazałe. Zwykle kwadratowy pokój, w którym znajdowała się szafa, łóżko i biurko. Koło łóżka stała szafka nocna, na której leżały tabletki nasenne i papierosy. Ściany były koloru szafirowego, a na podłodze leżał niebieski dywan. Na wprost mnie znajdowały się jeszcze jedne białe drzwi. Prowadziły do skromnej łazienki z umywalką, ubikacją i prysznicem. Jest to bardzo przydatne, bo nigdy nie wiem, kiedy tamta łazienka jest zajęta. Na siedemnaste urodziny wyprosiłam matkę o kluczyk do pokoju. Był mi niesamowicie potrzebny. Od tamtego momentu mój pokój, to taki wał obronny, jednak nie wiem na ile wytrzymały. Wzięłam prysznic i ubrałam się w świeże rzeczy. Zapytacie pewnie, dlaczego nie w pidżamy? Nie miałam zamiaru iść spać. Upewniłam się, że nikt mi nie wejdzie do pokoju (nie żeby ktoś miał na to specjalną ochotę) i schyliłam się pod łóżko.
    Wyciągnęłam spod niego pudełko po butach, w którym trzymałam magiczne zdjęcia i inne pamiątki. Były tam też świadectwa, dyplomy, ale i pieniądze. Na wakacjach nie próżnowałam. Załapywałam się na każdą możliwą formę pracy, która obejmowała umową osiemnastolatkę. Najczęściej były to jakieś kluby, kawiarenki, mycie aut itp. Spakowałam wszystkie swoje ubrania, wcześniej je pomniejszając. Pudełko po butach zmniejszyłam do rozmiarów paczki zapałek.        Już miałam wychodzić, ale obróciłam się, by ostatni raz spojrzeć na swój dotychczasowy pokój. Moją uwagę przykuła ramka ze zdjęciem. Moje trzecie urodziny… Byliśmy tam wszyscy we trójkę, uśmiechnięci, przytuleni. Normalnie wzór kochającej się rodzinki. Prychnęłam pod nosem i wyszłam z pokoju. Bez problemu opuściłam domu. Przecież i tak nikt się mną nie przejmował. Znaczy do czasu, aż ponoć byłam potrzebna. Szłam chodnikiem, wpatrując się w kawałek papieru, który trzymałam w ręce. Wychodząc dziś z supermarketu, zerwałam ulotkę z ofertą pracy w klubie nocnym. Wynagrodzenie było satysfakcjonujące jak dla mnie i zakwaterowanie gratis. Śnieg padał coraz mocniej i miałam wrażenie, że przede mną rozpościera się biała kotara, nie do pokonania. Wyciągnęłam różdżkę i teleportowałam się pod podany adres.
     Pojawiłam się pod gmachem budynku. Był to typowy klub Go-Go. Rozejrzałam się dookoła i ruszyłam do drzwi. Odetchnęłam głęboko i nacisnęłam klamkę. Lokal był… estetyczny. Ogromne pomieszczenie, w którym znajdował się bar, stoliki, loże oraz sceny, gdzie sfrustrowani mężczyźni mogli pocieszyć oko pięknym, podniecającym tańcem na rurze. Uśmiechnęłam się sama do siebie i ruszyłam w stronę przystojnego barmana. Mimo, że muzyka grała głośno, nie drażniła uszu. Usiadłam na wysokim krześle i czekałam, aż ktoś zwróci na mnie uwagę. Miałam jeszcze moment, by się dokładniej rozejrzeć.  W ścianach jak i w podłogach były wbudowane neony, które dodawały imprezowego klimatu, a czarne, skórzane meble pasowały do marmuru wyłożonego na ziemi. Kelnerki w kusych strojach balansowały między stolikami zbierając zamówienia i zabawiając gości. Klimat klubu byłby niemal przyjemny, gdyby nie te obleśne spojrzenia facetów, gapiących się na ich tyłki. Właśnie to mnie odpychało najbardziej. Zero poszanowania i jakiejkolwiek wstrzemięźliwości. W tym momencie niczym się nie różnili od zwierząt. W ich oczach przejawiał się dziki instynkt. Moje rozmyślania przerwało chrząknięcie przystojnego kelnera.
-W czym mogę panience pomóc?- Zapytał wyuczonym, jedwabnym głosem, który miał przeprawiać puste panienki o szum w głowie i kupowaniu większej ilości drinków.
-Jestem tu w sprawie ogłoszenia.- Wyciągnęłam z kieszeni ulotkę i podałam blondynowi. Gdy zobaczył reklamę klubu automatycznie się uśmiechnął i zagadnął już swoim głosem.
- Nie wierzyłem, że ktoś tak szybko znajdzie się na to miejsce. Zapraszam do mojego gabinetu, omówimy tam szczegóły. Tu jest chyba troszkę za głośno.- Bez słowa skinęłam głową. Barman zaczepił z sali jakąś rudą dziewczynę, która zajęła miejsce z ladą. Zeskoczyłam z wysokiego stołka i ruszyłam za nim. Jak się później okazało, gabinet, o ile można tak nazwać pomieszczenie właściciela klubu Go-Go,mieścił się za barem. Prowadził do niego wąski korytarz, który zagrodzony był ruchomymi półkami z alkoholem i szklanymi przedmiotami. Gdy tylko weszliśmy do pokoju, mężczyzna zasiadł za biurkiem, wskazując mi miejsce naprzeciwko.
     Jeszcze przez moment rozglądałam się po biurze. Nie było ono wielkie, ale bardzo przytulne. Na meblach stały figurki tancerek i puchary pracowniczek. Dyplomy wisiały na przeciwległej ścianie, prezentując poziom lokalu. Trudno powiedzieć, że takie miejsce może być nazywane prestiżowymi, ale nie była to jedna z nor, których pełno na Nokturnie. Zajęłam wskazywane miejsce i z wyczekiwaniem popatrzyłam na barmana.
- No to zacznijmy od początku. Nazywam się Gregory Midnight i jestem szefem tego dobytku.- Uśmiechnął się szeroko, ukazując rząd bialutkich, prostych zębów.- A ty jak masz na imię i ile masz lat?- Spytał z wyczekiwaniem.- Wiesz, nie pytałbym o takie rzeczy, ale papiery tego wymagają i muszę cię zaktualizować, jako moją pracownicę.
- Hermiona… Hermiona Granger. Mam 19 lat.- Greg zagwizdał wesoło i popatrzył na nią z niezrozumieniem.
- Jesteś młodziutka, masz czyste papiery i cholernie dobre wyniki w nauce. Czego ty tu szukasz? Dziewczyno świat leży u twych stóp!- Z jego postawy i sposobu mówienia wywnioskowałam, że jest bardzo wesołym i bezproblemowym człowiekiem, który zna się na biznesie. Jednak nie tego się spodziewałam... Przymknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. Byłam prawie pewna, że nie mam tu czego szukać.
- Nie zatrudnisz mnie, tak?- Zapytałam, próbując za wszelką cenę ukryć rozgoryczenie i zrezygnowanie. Midnight przyjrzał się mi uważnie nad czymś bardzo intensywnie myśląc. Z jego oczu nie dałam rady odczytać absolutnie nic. Dlatego, gdy nie odzywał się już od dłuższego czasu, po prostu zebrałam swoje rzeczy i już miałam wychodzić, kiedy usłyszałam zbawienne (jak dla mnie) słowa.
-Zatrudnię…- Odetchnęłam głęboko, zatrzymując się z ręką na klamce. Nawet nie wiecie, jak trudno zdobyć, choć łyk świeżego powietrza, przy tak ogromnych nerwach. Ponownie usiadłam na krzesło.- Jednak próbuję cię rozgryźć. Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że gdy już od tak młodego wieku zaczynasz w takiej pracy, to nie masz najlepszego startu na karierę?- Westchnęłam cicho i spojrzałam na niego. W jego oczach dostrzegłam wesołe iskierki, które zdradzały zwykłą, ludzką ciekawość.
-Zdaję sobie z tego sprawę. Jednak podjęłam już decyzję. Od kiedy mogę zacząć?- Zmieniłam temat, choć dojrzałam na jego twarz na moment wyraża zdezorientowanie, jednak szybko zostało zastąpione szerokim uśmiechem.
-Lubię bezpośredniość. Zapoznam cię z resztą ekipy i jeszcze dziś staniesz za barem. Twoje godziny pracy to 19.30-7.00. W dzień będziesz odsypiać w pokojach na górze. Tam będziesz miała swój własny azyl.- Greg ostatni raz uśmiechnął się i wyszedł, zostawiając mnie samą.
    Kolejne, niechciane wątpliwości spłynęły na mnie jak niechciany deszcz podczas słonecznych wakacji. Najgorsze było przeświadczenie, że ten facet miał racje. Nikt nigdy nie będzie chciał mieć u siebie na stanowisku byłej tancerki Go-Go. Jednak rodzice powtarzali mi przez tyle lat, że nie potrzebnie się uczę, że życie jest okrutne, a ja i tak nic nie osiągnę. Przez cały czas ślepo wierzyłam w to, o czym mi opowiadali. Rzadko, bo rzadko, ale i tak się cieszyłam, jeśli któreś z nich się do mnie odezwało. Nawet, jeśli mieli mnie krytykować, ale rozmawiali ze mną jak z normalnym człowiekiem, a nie jakimś wytworem wyobraźni, z którego natura mocno zażartowała obdarzając magiczną zdolnością. Bo właśnie tak mnie postrzegali. Nie mylcie tych rozmów z rozmowami typu matka- córka, gdzie pociecha spowiadała się rodzicielce z każdego chłopaka, który jej się spodobał... Nic z tych rzeczy. Mimo wszystko i to mnie cieszyło. Pamiętam, że nigdy nie zostawiałam, ani nie brałam różdżki do domu… Zawsze zostawiałam ją w Hogwarcie, gdzie była bezpieczna w moim kufrze. Oni nie mieli podstaw mnie posądzać o coś nienormalnego, a ja mogłam prowadzić 'normalne' życie.
    Usłyszałam głosy zza drzwi i odetchnęłam głęboko. Po chwili pomieszczenie wypełniło się radosnymi głosami ludźmi, którzy przepychali się i żartowali. W tamtej chwili poczułam cholerną zazdrość i żal. Tak, zazdrościłam im tej beztroski i uśmiechu. Wyglądali tak, jakby nic w życiu ich nie martwiło, cieszyli się każdą mijającą sekundą i nie przeszkadzało im to. Przerwał im trzask drzwi i surowy wyraz twarzy Midnighta.
-Proszę o chwilę spokoju. Ekipa, to jest Hermiona, zajmie miejsce Jessici. Liczę na ciepłe powitanie. Lisa, Layla, proszę was, byście przygotowali Herm do pracy. Na razie pomaga ona za barem, a pokazy Jess przejmie w tym tygodniu Christi.- Greg zanotował coś w wielkim zeszycie spojrzał jeszcze na każdego z osobna i powoli skinął głową.- To chyba wszystko, w razie pytań zapraszam do mnie. Dziewczyny, przedstawicie jeszcze Hermionie naszych ochroniarzy. Niestety panowie nie mogli być z nami obecni z powodu pracy. Obawiałem się, że gdybym ich tu wezwał, to nie miałbym, do czego wracać.- Skinął głową i opuścił pomieszczenie. W pokoju ze mną została tylko ładna dziewczyna, którą Greg poprosił za bar chwilę temu. Była szczupła, wysoka i miała długie, rude, kręcone włosy.
-Hej! Jestem Layla. Pomogę ci dzisiaj z ubiorem i zapoznam z regulaminem, a reszta to pestka. Zobaczysz!- Skinęłam delikatnie głową i posłałam jej uśmiech. Coraz bardziej bałam się podjętej decyzji. Layla chyba musiała to zauważyć, bo uśmiechnęła się szeroko i złapała mnie za rękę.- Nic się nie martw… Będzie super, zobaczysz..!
     
       Od godziny siedziałam przed ogromną szafą. Layla przerzucała ubrania, co chwilę podrzucając mi jakieś stroje. Bez problemu odszukała komplety, które pasowały do mojej karnacji, a które doskonale z nią kontrastowały. Musiałam przyznać, że nigdy nie widziałam takiej ilości ubrań. Od kiedy pamiętałam, nie przepadałam za zakupami. Nie chodziłam po butikach, sklepach czy galeriach. Nie, że nie chciałam… Tylko po prostu nigdy nie było na to pieniędzy. Ojciec wydawał wszystko na swoje „potrzeby”, a gdy brakowało z przyczyn naturalnych, to zapożyczał się gdzie popadnie. Najczęściej były to „zaprzyjaźnione” bary, które z otwartymi ramionami czekali na mojego ojca. A on zawsze wracał, nigdy nie było inaczej.
    Z letargu myśli wywabił mnie kolejny kostium wrzucony w moją stronę. Layla spojrzała sceptycznie na ciuchy, które pozostały w szafie i zatrzasnęła ją z hukiem. Rozejrzała się po pokoju, a swoje spojrzenie zatrzymała na mnie.
- To byłoby na tyle jak na razie. W weekend może wybierzemy się na jakieś zakupy?- Layla machnęła różdżką i w pokoju zapanował porządek.- Tak lepiej… Dobra, ja cię zostawiam, przebierz się w coś. Możesz sobie wybrać strój. Później zrobimy ci jakiś szałowy make-up i odbędziesz krótkie praktyki za barem. Daj znać jak będziesz gotowa.- Ruda uśmiechnęła się pokrzepiająco i zostawiła mnie samą. Błędnym wzrokiem przesunęłam po kostiumach. Nigdy niczego podobnego na sobie nie miałam. Było to dosyć krępujące. Gdzieś tam w środku czułam bezradność pomieszaną z goryczą. Jak odległe były moja marzenia od rzeczywistości… Wybrałam najbardziej melancholijny strój, który odpowiadał mojemu humorowi. Nie patrząc w lustro przebrałam się i usiadłam na łóżko. Mogłam iść po Laylę, ale nie byłam pewna, czy w ogóle chcę schodzić na dół. Jeśli ją zawołam nie będzie już odwrotu. W ten mało widowiskowy sposób zamknę rozdział w moim życiu. Zakończę pewien akt, by rozpocząć kolejny. Tylko, dlaczego miałam wrażenie, jakby w tych nowych scenariuszach brakowało stron? Może ktoś specjalnie je powyrywałby poprawić sobie nastrój? A może od teraz to właśnie ja miałam zapełniać te puste kartki? Nie miałam zielonego pojęcia. I nie do końca wiedziałam, czy chcę się o tym przekonać. Wzięłam głęboki oddech i przymknęłam oczy. Tyle razy ryzykowałam, tyle razy dokonywałam niewłaściwych wyborów. No, ale może na tym polega sens istnienia. Jeden błąd w te, czy w te nie powinien robić różnicy. Wzięłam powietrze w płuca i zatrzymałam je w środku. Miałam wybór. I tym razem musiałam dobrze wybrać. Myśli kotłowały się, a powietrze ulatywało z płuc z każdą upływającą sekundą. Jeśli by uciekło, nie miałabym odwagi spróbować raz jeszcze. Dlatego nie rozważając następnych za i przeciw wykrzyknęłam.


-Layla!- I tak wszystko się zaczęło. 

poniedziałek, 12 maja 2014

Pierwszy.

Hej!
Zgodnie z obietnicą zapraszam na rozdział pierwszy. :)
Bardzo się cieszę, że prolog, choć zawiły, się podobał. 
Mam nadzieję, że wszystko się wyjaśni :)
Bardzo serdecznie dziękuję i proszę o komentarze :) 
Rouse


Kto nie podejmuje trudów walki,
ten ponosi koszty straconych szans.
     
       Mówią, że pieniądze szczęścia nie dają… Moim zdaniem ci ludzie muszą być kompletnie walnięci, albo strasznie bogaci. Pieniądz rządzi światem, a jeśli go nie masz, to zaczyna rządzić tobą. Ten chory system, który kontroluje świat jest ustawiony na zyski, a jeśli przynosisz straty, zostajesz usunięty. Nigdy nie narzekałem na brak dóbr materialnych. Wiele ludzi próbowało mi wmówić, że jestem obrzydliwie bogaty i kiedyś przez to zginę. Wyśmiewałem ich, pozwalając, by myśleli, że mają rację. Mnie już raz to spotkało. Teoretycznie zginąłem. To dosyć przykre zdarzenie miało miejsce tuż po wojnie. To wtedy wszystkie możliwe brukowce rozpisywały się na temat mojej rzekomej śmierci. Trzy cholernie długie lata siedziałem na „bezludnej” wyspie. Spisek, którzy uknuli z dziada pradziada poplecznicy Voldemorta. Ale wracając, uwielbiałem mój tryb życia. Codziennie imprezy, dyskoteki, sporadycznie jakieś parapetówki. Oczywiście rodzice nie byli z tego faktu zadowoleni, wręcz przeciwnie. Cały czas truli mi o tym, że powinienem dorosnąć i zabrać sprawy we własne ręce. To było ich motto życiowe dla mnie. Od czasu wojny zmienili się nie do poznania. Za czasów Voldemorta byli nie do zniesienia, wiecie, te całe etykiety, spotkania kręgów itd. Teraz są najzwyczajniej nadopiekuńczy i no cóż… dalej nie do zniesienia.
    Ostatnia noc była cholernie ciężka. Lisa, przyjaciółka dziewczyny Blaise’a organizowała swoją osiemnastkę. No cóż, zostałem zaproszony… Poszedłem z prezentem a wróciłem z ogromnym kacem. Zrzuciłem z siebie ubranie i walnąłem się na łóżko. Nie pamiętam, kiedy zaspałem. Za to doskonale pamiętam jak mnie zbudzono. Moja matka wparowała do pokoju niczym wiosenny huragan i z werwą świetlika rozsunęła zasłony. Mimo że nie otwierałem oczu, poczułem silny ból głowy. Jedyne, o co się modliłem, to, by moja matka opuściła jak najszybciej pokój i po prostu dała mi w spokoju umierać.
- Draco już południe! Zaraz tu będą Blaise i Theodore. Dzisiaj mieliście recenzować jakiś klub. Wujek Blasie’a załatwił wam transport, a tobie nie łaska podnieść się z łóżka!- Narcyza wystrzeliwała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Podniosłem nieznacznie głowę i posłałem jej spojrzenie, które jak dobrze wiedziała, wyrażało całkowite zniesmaczenie.- Daje ci 5 minut, za moment będzie śniadanie!- I wyszła. Odetchnąłem głęboko i przewróciłem się na plecy. Przez chwile patrzyłem się w sufit, by znaleźć w nim coś, co mogłoby go wyróżnić od wcześniejszych obserwacji. Gdy nie znalazłem nic ciekawego, ze spokojem zwlokłem się z łóżka.
    Nie chciałem żadnych zmian. Z natury byłem człowiekiem, który ich nie cierpiał. Lubiłem swoje poukładane życie, a jedyną zagadką było to, który klub odwiedzimy tym razem. Nie widziałem w tym nic złego. Dzisiaj mieliśmy iść do klubu wujka Blaise’a. Już od miesiąca jeździliśmy po różnych klubach i wystawialiśmy oceny, by stworzyć broszury. Fajna, lekka praca. No cóż, w życiu można łączyć przyjemne z pożytecznym. Po doprowadzeniu się do stanu używalności, ponownie położyłem się  na łóżko. Najtrudniej do tej pracy było przekonać Blasie’a. Jego dziewczyna Jessica pracowała, jako „barmanka” w jednym z klubów. Na początku mu to nie przeszkadzało, ale później, gdy zaczynało mu coraz bardziej zależeć, poprosił ją o porzucenie tego zawodu. Od tamtego czasu jeździliśmy w czwórkę. Ostatnio Nottowi zaczęło coś odwalać i zaczął spotykać się z młodą Wesley’ ówną, więc bardzo możliwe, że za niedługo będziemy musieli jeździć w piątkę. Co im odbiło? Zawsze mieli każdą panienkę, na skinienie palca i to właśnie najbardziej się im podobało. Teraz cały czas targają ze sobą te dwie i nic z ich podrywu…
Nie żebym był przeciwko związkom, ale zamierzałem z życia brać garściami i nikt nie miał prawa mi w tym przeszkadzać.  Zwłaszcza po tym przykrym epizodzie. Wiecie, przeczytać w gazecie o własnej śmierci... Mimo wszystko jest to jakiś wstrząs.
    Tak naprawdę nikt nie wie, co tam naprawdę się wydarzyło. Oprócz mnie i tych, którzy o to zadbali. Wiecie jak trudno żyć, gdy jedyną myślą, jaka kotłuje się wam w głowie jest przeżyć? I tak w kółko. Mnie się to udało. Ale wtedy, gdy pewnej nocy, byłem torturowany zanim udało mi się uciec, przysiągłem sobie jedno. Że ci, którzy mi to zrobili, zapłacą za to. Zapłacą za moje zrujnowane lata. Jednak bardzo dużo w moim życiu się zmieniło. Wcześniej byłem rozkapryszonym gówniarzem, który nie doceniał wolności, która była mu na wyłączność. Teraz doceniam każdą możliwą chwilę, która jest mi dana. Bo wychodzę z założenia, że ktoś na górze chciał, bym z tego wyszedł. Czy zamierzam powiedzieć o tym rodzicom? Nie, nie chcę, by patrzyli na mnie jak na kozła ofiarnego.
    „Rodzice”- kolejny aspekt w moim życiu. Mój ojciec nie żyje. Tak, legendarny Lucjusz Malfoy poległ. Jednak nie w bitwie. Nie rozumiem jak to się stało. Podczas mojej nieobecności wydarzyło się coś, o czym nikt nie chce mi powiedzieć. Moja matka znalazła sobie frajera, który cały czas próbuje do mnie dotrzeć. Nie mam do niej o to żalu, ale czuje się nieswojo.
    Mimo wszystko postanowiłem pokazać im wszystkim, że nazwisko Malfoy ma taką samą wartość i siłę, jakiej nie miało dotychczas. Moją kolejną zachcianką stał się własny klub. Chciałem mieć coś, co w całości należałoby do mnie i co zależałoby ode mnie. I to się uda.
    Przyglądając się w lustrze poprawiłem krawat. Sceptycznie spojrzałem sobie w oczy. Teraz mogę się pokazać ludziom. Właśnie miałem wychodzić, gdy usłyszałem pukanie do drzwi. Uniosłem brew w geście zdziwienia. Doskonale wiedziałem, kto mnie odwiedził. Matka nigdy nie pukała. W przeciwieństwie do Johnsona.
-Proszę!- Nie było sensu przed nim uciekać. Zawsze miał jakiś pretekst, by ze mną o czymś „pilnie” porozmawiać. Nawet, gdy nie miałem ochoty, musiałem poświęcić mu chwilę, by nie zawieść matki.
-Witaj, Draconie, mam nadzieje, że nie przeszkadzam.- Mogłem go nie lubić, jednak wiedział jak dobrze się zaprezentować. Miał głowę do interesów. Gdy mój ojciec żył, on zajmował miejsce zastępcy prezesa. Wszystkie plany i zarysy większych korporacji były tworzone przez niego.
-Czy coś się stało? Jestem umówiony.- Grzecznie poinformowałem i uśmiechnąłem się. Pierwsza zasada. Nie pokazuj przeciwnikowi, że jest twoją słabszą stroną. Wtedy dasz mu do zrozumienia, że ma nad tobą przewagę, a to jest najgorsze, co tylko możesz zrobić. Dać się zniszczyć. Bo wbrew pozorom bardzo łatwo jest doprowadzić się do destrukcji.
- To potrwa tylko moment. Dziś jest spotkanie Company Malfoy Dragon.  Jako syn twego ojca jesteś zobowiązany przyjąć rodzinny interes. Chcielibyśmy razem z twoją matka, byś podpisał papiery. Pierwotnie to Narcyza miała przejąć te obowiązki, ale dalibyśmy konkurentom przewagę.- Gdy mi o tym opowiadał ani razu nie spojrzał na mnie. Rozglądał się, obserwował, lecz dopiero, gdy skończył mówić spojrzał mi w oczy. Wywnioskowałem, że nie był pewny mojej odpowiedzi. Zasłonił się moją matką i nie brzmiał zbyt przekonująco. Bał się. Gdybym odmówił ponownie nabylibyśmy zbędny bagaż ciekawskich reporterów. Już widzę te nagłówki „Dziedzic rodu Malfoy’ów wyrzeka się rodzinnej fortuny!” „Zawiódł po raz kolejny!”.
- Niestety, przeproś ode mnie rzeczników prasowych, ale nie pojawię się. Tak jak już wspominałem mam dosyć ważne plany na popołudnie. Myślę, że staniesz na wysokości zadania Johnsonie.- Uśmiechnąłem się po raz drugi i wyciągnąłem do niego rękę. Wymieniłem uściski dłoni i zostawiłem go w moim pokoju.
    Zdawałem sobie sprawę z tego, że dałem mu ogromną szansę. Wszyscy myśleli, że nie wiem, ale John od zawsze czuwał, by dostało mu się należne miejsce. Daje sobie rękę uciąć, że teraz w duszy cieszy się jak pięciolatek z zakupionej zabawki. Zbiegłem po schodach i zatrzymałem się przy drzwiach od kuchni. Nie było sensu informować kogokolwiek, że wychodzę, bo wszyscy już o tym doskonale wiedzieli. Po moim zniknięciu zrobiło się tu trochę tłoczno. Moja matka zrezygnowała z usług skrzatów domowych i zatrudniła służki. Spuściłem głowę na dół zastanawiając się, czy kiedykolwiek uda mi się to wszystko sklepić do kupy. Moją rodzinę, moje życie… Usłyszałem klakson nowego lamborghini Diabła. Nabrałem powietrza w płuca powoli jej wypuszczając. Zanim uleciało ostatnie powietrze, byłem w stanie wykrzyczeć ostatnie.
-Wychodzę!

   Kolejny klub. Dwa poprzednie okazały się kompletną klapą. Ten zapowiadał się obiecująco. Stałem pod budynkiem i kończyłem palić papierosa. W spokoju wdychałem nikotynowy dym, który prześlizgiwał się do płuc i tą samą drogą wracał. Ostatni raz porządnie się zaciągnąłem i wyrzuciłem pet do kosza. Spokojnie wypuściłem resztę dymu z ust i wszedłem do środka.  Chłopaki już zapoznawali się z kartą alkoholi. Postanowiłem do nich podejść, lecz plany pokrzyżował mi jakiś facet z aparatem. Szybko do niego podszedłem i spokojnie przedstawiłem.
-Aris Fort. Czy pojawi się pan dzisiaj w CMD?- Oni nigdy nie dają spokoju. Zawsze czegoś chcą i nie zostawią na mnie suchej nitki, jeśli się tam nie pojawię. Spojrzałem na fotoreportera. Jego twarz była wręcz pokryta maską ciekawości, która zżerała go od środka. Będzie miał materiał, za który dostanie fortunę, czy będzie musiał zbierać drobniaki na piwo. Westchnąłem cicho i podjąłem decyzję.
- Oczywiście. To dziś na 16.30. Na pewno się pojawię.- Uśmiechnąłem się lekko, a ten zrezygnowany odszedł. Właśnie zrujnowałem sobie dzień, który zapowiadał się tak ciekawie. Cudnie wręcz.
-Smoku!- Usłyszałem nawoływanie Blaise’a. Odwróciłem się i ruszyłem w stronę baru.-  O stary, już jesteś. Poznaj Felixa, właściciela tego dobytku.- Spojrzałem na niskiego bruneta, który wyciągnął do mnie dłoń. Ucisnąłem ją i przedstawiłem się. Jeszcze raz ogarnąłem wzrokiem pomieszczenie i sięgnąłem menu. Obrzuciłem wzrokiem główne dania i odłożyłem na miejsce.
-Przykro mi bardzo panowie, ale będę zmuszony was opuścić. Chłopaki dadzą sobie radę. Mam bardzo ważne spotkanie biznesowe. Muszę nadrobić zaległości, jeśli chodzi o moją obecność na pierwszych stronach gazet. Mam nadzieję, że wystawicie porządną recenzję, bo naprawdę podoba mi się ten lokal.- Ostatni raz rozejrzałem się po pomieszczeniu. Naprawdę było dobre. Choć chyba nie tego szukałem. Potrzebowałem coś mocnego, ale zarazem gustownego i w końcu coś, co będzie się trzymać w ryzach dziedzica fortuny Malfoy’ów. Reasumując, klub był poprawny, ale niezadowalający. Skinąłem głową na do widzenia i udałem się do wyjścia. Miałem jeszcze pół godziny. Prawda jest taka, a nie inna. Nie miałem zamiaru przejmować firmy na siebie. Jest to zbyt duża odpowiedzialność. A ja już wystarczająco dużo życia zmarnowałem. Nie miałem ochoty jeździć na jakieś bezsensowne spotkania i słuchać nudnych projektów firm, które miały podbijać światowy rynek. To zdecydowanie nie moja bajka.
  
     Tłok. Domyślam się, że tak jest na wszystkich ważnych „imprezach”, gdzie burżuazja może się najeść i pokazać. Fotoreporterzy czyhali na nich nawet w toaletach. Bo wszędzie można się pomylić. Człowiek jest tylko człowiekiem. Nikt nie jest idealny i każdy popełnia błędy. W tym świecie jest to niedozwolone. Chyba, że masz wystarczająco dużo pieniędzy, żeby pokryć swoją szkodę i wynagrodzić reporterom straconą wypłatę. To już zależy od ciebie i grubości portfela. No, przede wszystkim od grubości portfela...  Pojawiłem się na kongresówce (Sali, w której przemawiał obecny minister i organizator całego spotkania), podczas, gdy jakiś ważniak schodził z podestu, a wokół rozległy się brawa. Czasami miałem wrażenie, że były to swojego rodzaju wyścigi. Kto klaśnie głośniej, na tego zwracało się więcej uwagi, więc ścigali się. By swoją osobą wypełnić jak najwięcej powietrza.  Spokojnie oparłem się o jedną ze ścian i czekałem aż oklaski ucichną.
     Gdy Johnson wyszedł na podest, brawa przybrały na sile. John podniósł rękę i wszystko ucichło. Przerysowany scenariusz nawet jak na świat arystokracji.
- Witam bardzo serdecznie wszystkich zebranych. Company Malfoy Dragon jest bardzo poważną korporacją, która zyskała wysoki poziom w kraju i na świecie. Założycielem był mój dobry przyjaciel i człowiek, którego od zawsze podziwiałem. Potrafił wszystko utrzymać w idealnym porządku i przede wszystkim miał głowę na karku. Zawsze mierzył siły na zamiary i osiągał obrane cele, dążąc do perfekcji.
- Johnsonie, czy mógłbym powiedzieć kilka słów?- Podczas tej, jakże skromnej, przemowy zdążyłem podejść do mówcy i zajść go od tylu. Nie ukrywam, rozbawiło mnie jego zdezorientowanie, ale bez słowa skinął głową i odsunął się, robiąc mi miejsce.
- Dzień dobry.- Patrząc z tego miejsca na tych ludzi zrobiło mi się ich żal. Lecz nie była to litość, tylko pożałowanie. Nie widzieli we mnie człowieka tylko sensacje. Czy miałem zamiar jej dostarczyć? Sam nie wiem…- Padło tu wiele słów na temat mojego ojca. To, jaki był, do czego dążył. Nikt nie wspomniał, że robił to kosztem szczęścia i rodziny. Pomijając jednak ten fakt, był chorym idealistą. Miał manię wyższości i nie dopuszczał do siebie, że ktoś może być od niego lepszy lub posiadać inną rację niż on.- Widziałem wiele emocji na ich twarzach. W pierwszym rzędzie siedziała moja matka. W pierwszych chwilach dojrzałem zawód w jej oczach. Nie skończyłem jeszcze przemówienia, a ona już miała go dosyć. I nie musiała nikomu o tym mówić. Wszyscy to widzieli. To jedna z jej cech, które uniemożliwiała jej prowadzenie tej firmy. Podstawą biznesu jest dobry bajer i manipulacja. Ona tego nie potrafiła. Ale może to i dobrze.- Ale to właśnie dzięki tym cechom możemy obserwować to, co stworzył. Idąc tu, słyszałem wiele pytań. A wszyscy pytali praktycznie o jedno. Czy będę w stanie poprowadzić firmę dalej? Czy się tego podejmę? Właśnie w tej chwili rozwiewam wasze wątpliwości. Otóż… Nie. Nie zajmę się Company Malfoy Dragon. To oficjalna decyzja. Miejsce mojego ojca zajmie Johnson Brend. Przyjaciel rodziny i narzeczony mojej matki.- Na Sali zapadła martwa cisza. Nikt się nie odzywał. Nawet najwięksi ignoranci zaprzestali tak ważnej czynności jak jedzenie, a ich łyżeczki zatrzymały się w pół drogi od jamy ustnej. Chyba powinno mi być głupio, że wprawiłem ich w aż takie zmieszanie! By rozwiać ich wszelakie pytania zwróciłem się mojego ojczyma przyjaznym tonem.- Gratuluję John. Ufam, że utrzymasz nasz status, a nawet podniesiesz jego rangę.- Uścisnąłem mu dłoń, a w kongresówce wybuchła fala braw. Zanim jeszcze opuściłem zebranie, spojrzałem na moją rodzicielkę. Patrzyła na mnie z dumą wypisaną na twarzy, a po zaróżowionym policzku spływała kryształowa łza. Skinąłem jej głową, na co delikatnie się uśmiechnęła. Może ten dzień nie był do końca zepsuty, ale i tak nie miałem siły już na dalsze rozrywki. Udałem się do domu, by w spokoju czekać.
Wziąłem prysznic i usiadłem w fotelu z butelką Whisky. I czekałem. Na co?
Na jutrzejsze nagłówki gazet?
Na matkę, która miała przyjść ze spotkania?
Na Johna, który pewnie teraz już fruwa na wysokości lamperii?
Na to, aż procentowy napój zmyje resztkę myśli o ojcu?
Na sen, który zabierze mnie od szarej rzeczywistości?
Na kogoś, kto rozświetliłby mi mój tunel?
Na kogoś, kto potrafiłby mi powiedzieć, że warto dalej walczyć?
Walczyć?
Ale, o co?

sobota, 3 maja 2014

Prolog.

Hej. :)
Po bardzo długim wyczekiwaniu, dodaję prolog.
Bardzo serdecznie proszę o komentarze.
Tak na początek, prolog specjalnie dla Salvio.
Miłego czytania :)
Rouse

PS.Pierwszy rozdział pojawi się za tydzień. Chyba, że mnie jakąś pozytywnie zaskoczycie, to da się coś zrobić z terminem publikacji. :)



Nie bój się cieni, one świadczą o tym, że gdzieś znajduje się światło.
[ Oscar Widle ]

~*~

-Hermionko! Proszę zejdź na dół!- Pani Granger zawołała swoją jedyną córkę na śniadanie. Pan Granger siedział przy stole i czytał mugolską gazetę z najnowszymi wynikami gry piłki ręcznej. Słonko zaglądało przez okno do pomieszczenia, dodając uroku i rodzinnej atmosfery.
  
Stop, stop… STOP!

Drogi Czytelniku,
Bardzo przepraszam za usterki techniczne i trudności w czytaniu. Nie pozwolę, by pojawiały się tu, te brednie dotyczące mojego życia. Jeśli szukasz słodkiej historii i jeszcze słodszego zakończenia proszę Cię serdecznie o opuszczenie tego miejsca, ponieważ nic takiego się tu NIE pojawi.
Jeśli jednak chcesz zapoznać się z moją teraźniejszością, zapraszam cię na ciąg dalszy. Ta część będzie bardziej zbliżona do prawdy. No to zaczynajmy…

     Świat jest cholernie nie sprawiedliwy. Przekonałam się o tym na własnej skórze. Gdy inne dzieci mogły się cieszyć zwykłym dzieciństwem, ja nie wiedziałam jak wygląda dzieciństwo. Od zawsze musiałam myśleć jak dorosły człowiek. Gdy moje rówieśniczki bawiły się lalkami i chwaliły nowymi spódniczkami, ja szorowałam podłogi i myłam naczynia. Brzmi jak mugolska, disnejowska bajka, co? A jednak, szkoda, że zakończenie się nie sprawdza. Jeżeli robiłam coś źle spotykała mnie kara, a jeśli to, co robiłam zadowalało mojego ojca, mogłam w spokoju wypłakiwać się w poduszkę. Myślicie, że się wyżalam? Bardzo możliwe, ale może to mi pomoże się pozbierać. Ale wracając. Wtedy brał się za moją matkę. Mimo tego, że bił ją i regularnie gwałcił, ona nie odeszła od niego. Cały czas twierdziła, że go kocha i on sobie bez niej nie poradzi. Na początku to znosiłam…, Bo musiałam… Wyobraźcie sobie 7-letnią dziewczynkę, która widziała jak ojciec wyżywa się na matce i te dziwne odgłosy dobiegające z sypialni. Tak… Z sypialni… To było jak rytuał… Nigdy nie robił tego w innym pomieszczeniu, to był jego azyl. Po wszystkim matka i tak spała na kanapie w pokoju gościnnym. Wtedy myślałam, że nie mogę nic zrobić. I patrzyłam jak po wszystkim ojciec wywala matkę za drzwi, jak zwykły niepotrzebny śmieć. Wiem, bo podglądałam zza drzwi pokoju. Wtedy spokojnie ocierała łzy, szła do łazienki, po czym skulona odchodziła, by w spokoju położyć się spać. Pamiętam dobrze, że raz, gdy podglądałam, ona spojrzała na mnie. Jej wzrok był mętny i dziwnie spokojny. Jednak przerażająco zimny i pusty. Spojrzała tak na mnie tylko raz, a ja wiedziałam. Wiedziałam, że ona naprawdę go kochała… I ja nic nie mogłam zrobić. Prośbą, groźbą, nic nie pomagało. I tu dosyć boleśnie nasuwało się pytanie? Czym jest miłość? No do cholery! Ona go kochała! A on traktował ją jak zwykłą szmatę! A ona…?  Gdy tylko sobie o tym przypomnę w moich oczach pojawiają się łzy…, Bo miłość nie istnieje. Mój ojciec nie kochał mojej matki… Moja matka zaś nie kochała mnie, bo gdyby mnie kochała, nie pozwoliłaby na to. Nie dałaby mnie tak skrzywdzić, zrobiłaby cokolwiek, by ulżyć sobie i mnie. Właśnie „by”…
Nie jestem w stanie zaufać drugiemu człowiekowi, bo on tylko czeka by mnie skrzywdzić. Na razie jestem za słaba na kolejne ciosy. Nie wytrzymam już. Moje życie to jeden wielki teatr. Dziwicie się tym porównaniem? Moje życie przypominało ring, w którym to ja byłam ofiarą.      Teraz jednak kurtyna opadła, stare deski zaskrzypiały pod ciężarem nowych rekwizytów. A ja nadal czekam w obawie, że przedstawienie się zacznie, zanim ja to zauważę. Ruszy beze mnie, zostawiając w tyle. Będzie kazało oglądać wszystkie krwawe sceny rodem Johny’ego Rambo, choć tym razem nie chce pozwolić mu uciec. Jednak nie wiem czy będę miała na tyle siły, by zacząć odnowa. Wiem, ze pojawią się tam aktorzy, których twarzy nie znam. Maskarada, której nie zapobiegnę. Lecz nie to mnie przeraża… Boję się scen, do których zapomnę swojej roli. I zniknę, jak znika epizodyczny bohater.

~*~
         
- Ratuj się, Draco!- Krzyk mojego „ochroniarza, był zagłuszany przez wiatr.- Uciekaj!
Nie wiedziałem, co się dzieje. Przede mną wybuchła feeria różnorakich zaklęć. A ja siedziałem na środku pomieszczenia na żelaznym krześle. Nagle poczułem dziwne ciepło w okolicach żołądka. Obraz się rozmywał. Odłamki szkła z potłuczonych okien wbijały mi się, dosyć boleśnie, w gołe stopy. Po chwili założono mi czarny uniform na głowę.

I właśnie w ten sposób zniknąłem na trzy lata.
Ale wróciłem i teraz muszę odbudować swoje życie.
Tylko, dlaczego, aż tak się musiało w nim pozmieniać?
Akceptacja jest czasem trudniejsza od najprostszych czynności.-  Od myślenia. Chodzenia. Oddychania.


Ale nie bez powodu mam na nazwisko Malfoy.